MIASTO PASJONATÓW I ARTYSTÓW


Aneta Bednarczyk 

Miasto moich pasji

Rękodzieło od dawna jest związane z moim życiem osobistym i zawodowym. Mnie i mojego męża połączyła pasja do ozdabiania przedmiotów i dawania im nowego znaczenia. Nasze prace mają cieszyć nie tylko oko ale i duszę człowieka, który je u nas kupuje. Kiedyś było to haftowanie obrusów i serwetek. Nastał w pewnym momencie też etap malowania porcelany oraz drewnianych desek. Od jakiegoś czasu moją pasją jest ozdabianie przedmiotów użytku domowego i osobistego techniką decoupage.  

Gdzieś w głębi mnie kiełkowała myśl o tym, żeby gdzieś w Nałęczowie odbywała się impreza poświęcona tylko tematyce rękodzieła. W lipcu 2020 udało mi się zorganizować pierwszy Nałęczowski Jarmark Rękodzieła. To magiczne wydarzenie od roku gości w naszym miasteczku i raz w miesiącu zachwyca swoją oryginalnością. 

A mi udało się spełnić jedno z wielu marzeń.

Jednak jak zwykło się mawiać „nie samą pracą człowiek żyje”. Dlatego kiedy zobaczyłam na stronie Nałęczowskiego Ośrodka Kultury ogłoszenie o naborze do kółka teatralnego pomyślałam sobie,że „kto się nie rozwija ten się cofa” i może warto wypłynąć na zupełnie nie znane do tej pory sobie wody… Pierwsze spotkanie odbyło się w lutym 2020r. Szłam na nie z wielkim podekscytowaniem bo nie wiedziałam kto na nie przyjdzie i jak ono przebiegnie. Sala klubowa NOK-u była tym miejscem, które prawdopodobnie mogło być świadkiem budowania się nowej historii. Nie było bowiem wiadomo co z tego spotkania wyniknie na przyszłość.

 Rozmowy o teatrze i plan na następne spotkanie było bardzo ciekawym doświadczeniem. Uzmysłowiło mi,że to jest droga dla mnie i chętnie spróbuje czegoś nowego w swoim życiu. Czułam,że z tego projektu może wyjść coś świetnego. I tak też było. 

W tamtym dniu choć jeszcze sobie nie zdawaliśmy sprawy narodził się Teatr Młodzi Duchem.


Izabella Nowotny

Galeria „Jaśminowa”

Bywa, że przeżycia, doświadczenia wyprowadzają nas na ścieżki, bywa, że na bezdroża. Zdawało  się, że tym razem mam do czynienia z bezdrożem. Rok 1996. Podczas urlopu na południu Francji    trafiłam przypadkiem na galerię, a może należy ją nazwać muzeum sztuki nowoczesnej, różniącą się od wszystkich znanych mi tym, że znaczna część jej zbiorów wystawiona była w żywej i przyjaznej przestrzeni otwartej, w przepięknym krajobrazie prowansalskim. Mówię o Fundacji Marguerite i Aime Maeght, galeri sztuki współczesnej w Saint-Paul, w której rzeźby Joana Miro, Alexandra Caldera, czy Alberta Giacomettiego, mozaiki Marca Chagalla i Fernanda Legera ogląda się pod niebem Lazurowego Wybrzeża. Dzieła wzniesione przez artystów w harmonii z miejscem, którego naturalność nadaje im charakter, zaskakują i zdumiewają odbiorców. 

To właśnie to miejsce urzekło mnie i zainspirowało. Kiedy opadły emocje zapragnęłam stworzyć galerię na otwartej przestrzeni. Bezdroże. W polskim klimacie, nie mając miejsca, nie mając funduszy, nie mając doświadczenia ani nawet pojęcia o wystawiennictwie. Bezdroże. Po którym wałęsało się marzenie. W 2001 roku zakupiłam w Nałęczowie posiadłość i w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że miejsce posiadam. Na bezdrożu pojawił się słaby trop. Trwało jeszcze kilka lat zanim przyszedł pomysł na formę – fotografię artystyczną drukowaną na banerze bądź folii. Dlaczego fotografia?  Przede wszystkim ze względów praktycznych. Dzisiejsze technologie pozwalają na wystawienie fotografii na działanie aury przez cały rok, a taki właśnie był cykl wystawienniczy w galerii Jaśminowa. W naszej szerokości geograficznej to ważny argument. Specjalistyczne drukarnie, ale i mistrzowie fotografii, z dużym sceptycyzmem przyjęli tę alternatywę argumentując, że tak szlachetne medium, jakim jest fotografia artystyczna nie może być drukowane na tak ordynarnym nośniku jakim jest baner. Pozostałam przy swoim pomyśle, który stanowił rozwiązanie zarówno dla kosztów, jak i polskiej pogody. Bezdroże stało się ścieżką, 

Dlaczego upierałam się przy galerii plenerowej? Prawdą jest, że nie miałam do dyspozycji odpowiednich pomieszczeń wystawowych. Ale to nie był główny powód. Wystawy w otwartej przestrzeni dają dziełu sztuki wyjątkową możliwość zaprezentowania się, bez przytłumiającej obecności czterech ścian. Ściany ograniczają fantazję i myśli obserwatora, stwarzają wrażenie klaustrofobii, również intelektualnej. Plener gwarantuje swobodę spojrzenia, różnorodność skojarzeń. Na zboczu wąwozu, wśród starodrzewu, wkomponowane w rzeźbę terenu obiekty dopełniały scenerię. Wystawa prezentowana przez okrągły rok dawała możliwość doznań w słońcu, deszczu i śniegu, przyprawionych wonią zawilców lub gnijących liści, z akompaniamentem stuku dzięciołów lub szumu deszczu… Plener łączył obraz, przestrzeń i dźwięk w jedno syntetyczne dzieło.

Czym ta ekspozycja różniła się od tych, zawieszonych na wielkomiejskich płotach? Z założenia nie miała to być typowa wystawa plenerowa na płocie, bo płoty od siebie oddalone, na pochyłości wąwozu, zarośnięte krzewami. Co ważniejsze, na płocie fotografie prezentują się w szeregu, tracimy trójwymiarowość, możliwość dopasowania eksponatu do otoczenia w którym jest wystawiany, w konsekwencji cierpi na tym ekspresja. Plusem jest, że natknie się na nią przygodny przechodzień.

Przystąpiłam do pierwszej realizacji. Bez doświadczenia. A więc temat? Niech będzie woda, a potem można lecieć po żywiołach stwierdził dyrektor Uzdrowiska do spraw marketingu pan Andrzej Kozłowski – woda jest przecież istotą uzdrowiska nałęczowskiego. Był więc pomysł. Jak zawiesić? Poszłam po poradę do Mariana Pudełki, który jako rzeźbiarz powinien posiadać wyobraźnię przestrzenną – posiadał. Powieś na lince przerzuconej przez wąwóz,  rozwieszonej między drzewami, na domu… poradził. 

Do zaprezentowania prac na pierwszej wystawie zaprosiłam znajomą, holenderską fotograficzkę Mariannę Ulrich, z którą byłam zaprzyjaźniona ufając, że łatwiej będzie o nić porozumienia. Z nią też dokonałyśmy ustaleń finałowych – wysokość stojaków, zgrupowanie i rozstaw, wreszcie dobór fotografii, a to według tematów, a to motywów, a to kolorystyki. 

2007

Pierwsza wystawa autorska Marianne Ulrich pod tytułem „Woda” została uroczyście otwarta w kwietniu 2007 roku. Temat wystawy był Marianne szczególnie bliski. Woda fascynowała ją, pobudzała jej fantazję. Marianne przedstawiła różne aspekty wody: woda, której nie da się zatrzymać. Woda, która odświeża i oczyszcza. Woda, która wyzwala uczucia i emocje: zamyślenie, uduchowienie, napięcie, strach. Bez wody nie ma życia ani dla ciała, ani dla duszy. Woda w ujęciach makro i mikro, z bliska i z samolotu. Nie zdawałam sobie sprawy w ilu różnych odsłonach można przedstawić wodę. 

Dzień przed wernisażem dostałam tomik poezji młodej, wyjątkowo młodej bo liczącej zaledwie 14 lat poetki nałęczowskiej Ani Wójtowicz. Przejrzałam – tematyka, refleksje, puenty doskonale współgrały z fotografiami Marianne. Zarywając noc dobrałam cytaty do  fotografii. Oprowadzając gości odczytywałam przy każdej z nich odpowiednią sentencję. Zastanawiała mnie zawsze harmonia myśli czternastoletniej Ani i pięćdziesięcioletniej Marianne; jak dojrzałe te Ani i jak świeże te Marianne. 

2008

Poleciałam po żywiołach czyli tematem drugiej wystawy było „Światło”. Czym jest światło? Świadomością, poznaniem, życiem, sięganiem po Nieskończoność? 

Jak przy pomocy wiązki promieni świetlnych oddać istotę światła? Jacek Jędrzejczak, autor  wystawy podołał temu zadaniu. Był świadom głębszego kontekstu, aniżeli gra światła i cienia. Jego działania opierały się na prostocie obiektów, zredukowanej do minimum liczbie środków wyrazu – obiekt, światło, artysta – i determinacji. Wynik działań artysty był zamierzony, a nie dziełem przypadku. Realizacja wymagała poszukiwań i zastosowania nowatorskich technicznych rozwiązań. Fotografie Jacka Jędrzejczaka ukazywały światło w swej wielowymiarowości kodowane światłem w dwuwymiarowej przestrzeni. Były ilustracjami refleksji, czyli fali elektromagnetycznej pochodzącej z wnętrza, dającej wrażenie świadomości siebie [ks. prof. Włodzimierz Sedlak].

2009

Kolejnym tematem była „Ziemia” – taki również tytuł nosiła wystawa Pawła Młodkowskiego. Artyście udało się połączyć dwie osobliwe pasje: fotografię i paralotniarstwo w niecodzienną specjalizację: fotografowanie z lotu ptaka. Ziemia widziana z dystansu, czasem zaledwie kilkunastu  metrów czasem kilkuset. Dość szybko poczuł potrzebę pokazania czegoś mniej oczywistego. Zaczął pracować nad abstrakcyjnymi ujęciami ziemi, koncentrując się na kompozycji, fakturze, rytmie i kolorze. 

Przyświecały mu słowa Roberta Bressona: Fotografując staraj się pokazać to, czego bez ciebie, nikt by nie zobaczył. Pola i łąki widziane z perspektywy ptaka potrafią zaskoczyć różnorodnością barw, faktur i kształtów. Czasami tworzą obrazy zupełnie abstrakcyjne, czasami zaś wywołują grę skojarzeń. Dla mnie największym zaskoczeniem była pamięć ziemi – w jakim kierunku była poprzednio orana, w którym momencie zmieniono worek z nawozem lub gdzie były granice wyschniętego już stawu. 

Z tą wystawą wiąże się anegdota. Jedna z mieszkanek Nałęczowa przechodząc koło bramy na której wisiał plakat, spytała To tu sprzedają ziemię?

2010

Rok 2010 był rokiem szopenowskim, postanowiłam więc tę czwartą wystawę fotografii, której autorem był Norbert Roztocki, poświęcić muzyce w szerokim tego słowa znaczeniu. „Wyrosły z tradycji” nawiązuje do korzeni Chopina. Chociaż o Fryderyku Chopinie nie można powiedzieć, że był kontynuatorem tradycji w sensie wiernego powtarzania jej. Raczej nosił w sercu jej brzemię, które zaowocowało twórczością, nie mającą odpowiednika ani przed nim, ani po nim. Ładunek emocjonalny, kantylena, forma świadczą o ścisłym związku z polską muzyką tradycyjną, podczas gdy motywy jego utworów rozpoznać można w śpiewie ptaków, szumie wiatru, odgłosie deszczu…  

Norberta Roztockiego, filozofa i antropologa z wykształcenia, fotografika z zamiłowania intrygowało pytanie czym jest tradycja w muzyce i jaki jest jej związek z muzyką najszerzej zwaną klasyczną. Prezentowane fotografie porównywały dobrze wykształconych muzyków klasycznych z muzykami ludowymi – rolnikami, rzemieślnikami… Wniosek autora: …przekaz płynący ze sceny jest ten sam, jedynie gest wyrazu nieco różny, acz jednakoskuteczny. Nie omieszkał też odnieść się do poczucia humoru przypisywanego Chopinowi – fotograficzne żarciki wywoływały uśmiech na twarzach widzów. 

2011

To już piąta wystawa – mały jubileusz, a skoro tak to zobowiązywał do zaprezentowania czegoś odmiennego od czterech poprzednich. Dotychczasowe autorskie wystawy przedstawiały artystów spoza Nałęczowa, odmiennością wydała się wystawa zbiorowa, ukazująca prace lokalnych fotografików zrzeszonych w „Klubie Atrium”. Wspólny temat roboczy „ludzie Nałęczowa” w wersji ostatecznej brzmiał „Oblicza Nałęczowa”. Ludzie zarządzający instytucjami, społecznicy, regionaliści, ludzie kultury, sztuki i oświaty, znani ogólnie opinii publicznej lub działający w wąskim kręgu społeczności. 

Baza zdjęć okazała się dużo większa od możliwości wystawowych. Po części były to fotografie artystyczne, portrety, po części zdjęcia reporterskie, scenki rodzajowe. Ich siłą był rzadziej artyzm, raczej wizerunek człowieka. Zdjęcia, nawet te banalne, nabierały znaczenia dzięki kontekstowi. Muszę przyznać, że życie przez rok wśród tych prac stawało się powoli męczące. Miałam nieodparte wrażenie bycia pod obserwacją nałęczowskich oblicz. Jakże często wizerunki człowieka naturalnej wielkości mamiły nas. Ileż to razy zerkając w okno myślałam – o, Marian przyszedł. Albo na schody – idą goście do kawiarni…  Marzyłam o skrajności – o obiektach minimalistycznych. 

2012

Takimi były fotografie kolejnej, szóstej wystawy „Zanim…” Zanim stworzy formę końcową, musi dokonać zdjęcia, zanim powstanie zdjęcie, pisze jego scenariusz – tak właśnie pracuje Jarosław Ćwiek autor 6. plenerowej wystawy fotografii w „Jaśminowej”. Dla artysty fotografia jest formą użytkową do wykorzystania w projekcie mającym o wiele szersze ramy. W szczególności przedstawiane prace wyreżyserowane były według uprzednio napisanego scenariusza na potrzeby projektu internetowego. 

Przyjęty scenariusz tych fotografii zdawał się pokazywać ewolucję od hamletowskiego „być” do konsumpcyjnego „mieć”, od bytu, do obiektu pożądania, dającego satysfakcję z posiadania. Tak więc ekspozycję odbierało się na kilku poziomach, od estetycznego, poprzez emocjonalny do materialnego. Koncepcja estetyczna opierała się na minimalizmie, którego artysta okazał się mistrzem, fotografie cechowała oszczędność scenerii, jeden plan, ekonomia koloru. Za to z szerokim gestem używał światła i cienia, czynników odpowiedzialnych za nastrój zdjęcia, za klimat projektu. 

Artysta był wymagający w stosunku do widza. Syntetyczny przekaz postawił obserwatora przed zadaniem uprzytomnienia sobie przebiegu działań, jakie podjęte zostały w celu stworzenia przedmiotu przedstawionego na zdjęciu. Czasami artysta podpowiadał – zestawiając fragment kory z misą drewnianą kazał myśleć nam o drzewie, z którego ta misa jest wykonania, o wyborach i podjętych decyzjach co do kształtu, wielkości, o nastrojach towarzyszących jej ukształtowaniu, o pięknie natury i perfekcji przedmiotu… Artysta pozostawił obserwatorowi wolną rękę w cofaniu się w procesie myślowym, niejako zachęcał do stworzenia własnego scenariusza „zanim…”. 

2013

Wystawa „Przestrzenie” prezentowała prace dwóch autorów nałęczowskich: Artura Łysia i Agaty Wiatr. Obydwoje zainspirowali się częściami uzyskanymi z rozbiórki niepotrzebnych już dzisiaj nikomu zegarków mechanicznych na rękę. Obydwoje fotografowali przy użyciu makro obiektywu.  Różnili się pomysłem, warsztatem pracy, wrażliwością. 

Artur Łyś pobudzał zdjęciami wyobraźnię, obserwator widział statki kosmiczne, anteny radarowe, sondy, które wylądowały na obcych planetach, wznosił się w przestworza, ku innym galaktykom, ku krańcom wszechświata, ku…  Czy autor tych zdjęć to mistyk czy blagier? Mistycyzm, to zjawisko wynikające z właściwości umysłu człowieka, to rozważania nad możliwością łączności z transcendentną, pozamaterialną, pozazmysłową rzeczywistością Absolutu. Blagier to fantasta, magik, kuglarz. Obserwator miał wrażenie, że blagier Artur Łyś przy pomocy makro obiektywu i scenariusza dopuszcza go do przeżycia mistycznego.

O koncepcji Agaty Wiatr chciałoby się powiedzieć, że to żywa ilustracja rozważań św. Augustyna o czasie, charakteryzującym się w szczególności przemijalnością. Autorka ukazała czas jako doświadczenie realne, rzeczywiste, ciągłe. Podczas gdy samo zdarzenie dzieje się niezależnie, trybiki, główni bohaterowie tych fotografii, zwracały naszą uwagę na konsekwencje zachodzących zdarzeń. Czy ta mocno zakotwiczona na ziemi koncepcja wynikła z faktu bycia kobietą?    

2014

Już od pewnego czasu budziła się we mnie przekora. Fotografie w różnych wersjach i odmianach nie wystarczały mi, co więcej można pokazać w tej przestrzeni? Na przykład obiekty graficzne. Do współpracy zaprosiłam Oksanę Bagriy, pochodzącą z Ukrainy absolwentkę Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. 

Centralnym motywem w jej twórczości była kobieta. Z pozoru proste historie skrywały prawdę o kobiecie i jej codzienności.  Jej odważne, na wskroś poruszające prace nie były łatwe w odbiorze. Wymagały namysłu, skupienia i odwagi do kontaktu z bardzo trudnymi obszarami w nas samych. Jaką kobietę przedstawiała? Raz kruchą i bezsilną, innym razem niezależną, pewną siebie, wręcz próżną. Raz pozbawioną nadziei, innym razem ufnie trzymającą dłoń na brzuchu, w którym powstało nowe życie. Czasem bez głowy, ale za to z mocnymi stopami, które wszystko udźwigną. 

Mimo konotacji ze sztuką kobiecą artystka ustawia się poza dyskursem feministycznym. Chcę opowiadać o kobietach, ale to, co robię to nie jest jednak sensu stricte sztuka kobieca- mówi. To tylko jeden z wielu wymiarów życia kobiety. Charakterystyczną cechą kobiet przedstawionych przez malarkę jest to, że nie mają twarzy. Ten brak twarzy otwiera szerokie pole interpretacji. Czy to na przykład metafora szukania własnej twarzy – własnej tożsamości, czy może nawiązanie do przedmiotowego traktowania kobiety? Sama artystka mówi, że to celowy zabieg mający na celu podkreślenie uniwersalnego przesłania jej prac. Dzięki temu patrząc na postacie z jej obrazów łatwiej uruchomić własną opowieść i nadać im własną twarz, własne znaczenia. 

2015

Narracja, narracja, narracja… nie koniecznie oczywista, nie koniecznie narzucająca się, nie koniecznie jednoznaczna, poetycko-emocjonalna, poruszająca widza. Ekspozycja „Jeśli” Ignacego Skwarcana była kolejną odbiegającą od klasycznej wystawy fotograficznej za sprawą eksperymentowania z techniką i formą. Przedstawione prace były makrofotografiami uprzednio stworzonych przez artystę miniaturowych obiektów i instalacji. 

Artysta zastosował więc proces odwrotny – przez sztuczność pokazał świat prawdziwy. Bo fotograf nie musi być niewolnikiem rzeczywistości – skomentował prace Ignacego Skwarcana krytyk Zbigniew Bidakowski. Elementy przynależne do różnych światów: dziecka, dorosłych, przeplatane ułudnymi przestrzeniami każą zastanowić się nad tym, co wydaje się nam oczywiste a tym, co jest dyskusyjne, co jest prawdziwe a co iluzoryczne. Eksperyment otworzył przed widzami możliwości różnych interpretacji, w zależności od wyobraźni, wrażliwości, osobistych doznań. 

Kolejnym doświadczeniem było wykorzystanie płyt szkła akrylowego – pleksi jako nośnika folii, na której wydrukowane zostały fotografie. Wrażenie przezroczystości eksponatu, spotęgowane częściowym rozszczepieniem światła na krawędziach płyty pleksi wprowadzało do prawie monochromatycznych fotografii kolory zależne od pory roku, pory dnia, aury.  

I wreszcie niepewnym był wynik powiększenia miniatur fotograficznych do rozmiarów wielkoformatowych. Eksperyment udał się. 

2016

Kolejny jubileusz, dziesiąta, a  zarazem ostatnia  wystawa w plenerowej galerii „Jaśminowa”. Do współpracy zaprosiłam Marcina Nowrotka, grafika komputerowego. Artysta zaproponował instalacje w oparciu o dawne, a więc czarno-białe fotografie Katowic, a wystawie nadał tytuł „Obrazy niepamięci”. Fotografie zostały pocięte według algorytmu zaproponowanego przez grafika, uzyskane fragmenty zawieszone w różnych płaszczyznach, ewentualnie z przesunięciami. Taki zabieg z jednej strony wywołał głębię, poczucie trójwymiarowości, jednocześnie sprawił, że obserwator odbierał mniej lub bardziej zdekompletowany obraz w zależności od miejsca obserwacji. W ten sposób powstało sześć instalacji pokazujących ważne, czasami dramatyczne momenty z dziejów Katowic.

Wystawa niosła dwa przesłania. Pierwsze dotyczące nas wszystkich – pokazywała w jaki sposób pamiętamy, lub nie-pamiętamy, wydarzenia, przeżycia, doświadczenia, bądź przekazane narracje. Czasami mamy luki w pamięci, czasami brak zgodności między zapamiętanymi epizodami, czasami wierzymy, bo tak chcemy, w coś, co jest  nośną fikcją. Autor wystawy zmusza nas do ustawienia się może w niewygodnej pozycji po to, żeby przywołać w miarę kompletny obraz, nie zawsze się to udaje.

Drugim przesłaniem było splecenie ze sobą dwóch obszarów: leżących w zachodniej Polsce Katowic, w okręgu wysoko uprzemysłowionym z jego problemami – zgiełkiem, gwarem, wysokim stopniem zanieczyszczenia powietrza wyziewami przemysłowymi, z leżącym na „ścianie wschodniej” zielonym, czystym pod względem powietrza i wody, zasłuchanym we własną ciszę  Nałęczowem – miastem uzdrowiskowym.  

Wystawa pokazała, że przekaz graficzny, dzieło sztuki użytkowej, jest zdolny do zmobilizowania nas do głębokich kontemplacji filozoficznych nad nami samymi, nad sposobem odbierania przez nas bodźców świata, że jest więcej niż tylko przeżyciem estetycznym. Ale również, że informacja może być podana skutecznie w sposób refleksyjny, niekoniecznie w postaci krzykliwej reklamy.

Podsumowując:  

plenerowa galeria fotografii w Jaśminowej była intelektualnym dobrem regionalnym. Chciałoby się powiedzieć produktem, ale to brzydkie słowo w tym kontekście, zarezerwowane dla przedmiotów a czasami podmiotów z krwi i kości, za którym to pojęciem stoi kapituła, certyfikaty, a na końcu komercja i dochód. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku galerii Jaśminowa. Pamiętam, jak panie, później okazało się kuratorki z Centrum Sztuki Współczesnej na Zamku Ujazdowskim w Warszawie, zazdrościły mi mojej samodzielności, w szczególności faktu, że nie mam nad sobą wieloosobowego Zarządu przesądzającego losy każdej zaproponowanej przez nich ekspozycji.  Tymczasem ta przestrzeń została stworzona z myślą o przeżyciach intelektualnych, byłam pomysłodawcą, jednoosobowym gremium zatwierdzającym tematy i artystów, producentem, a galeria nie była przedsięwzięciem dochodowym. Również słowo regionalny odnosi się do faktu usytuowania w regionie, bez podtekstu tradycji. Odwiedzali ją goście kawiarni, czyli przypadkowi, na swej drodze od furtki do pomieszczenia kawiarnianego. Zdarzało się, że minąwszy wszystkie eksponaty gość wchodząc pytał: A gdzie jest ta wystawa, którą pani reklamuje? Jak to nazwać? Szczytem nieuwagi? Ale byli też tacy, którzy co roku przyjeżdżali li tylko w celu obejrzenia kolejnej edycji. 

W jakimś sensie była to moja „ułańska fantazja”. Jeśli tak głębiej zastanowię się nad pobudkami, to zrealizowałam swoje marzenie, dość chyba typowe dla ludzi techniki, odegrania roli w sztuce, nie posiadając jednocześnie talentu, który predestynowałby mnie do miana artysty. Podpisuję się też pod wypowiedzią twórcy Fundacji w Saint-Paul panem Aime Maeght, przytaczam w wolnym tłumaczeniu: Stworzyłem tę Fundację z pobudek egoistycznych, dla własnej uciechy, mając nadzieję przekazania innym chociaż cząstki tej radości, którą mnie daje.


Rafał Bieliński

Historia światłem fotografii zapisana

W moim rodzinnym domu fotografia zawsze stanowiła newralgiczną część naszego życia. Mnie osobiście fascynowały historie zapisane na starych zdjęciach.

Mój ojciec Henryk w pierwszych latach powojennych był posiadaczem aparatu fotograficznego. W tamtych czasach nie każdy mógł sobie na to pozwolić. Do dziś w „rodzinnym albumie są fotografie ze spacerów po parku nałęczowskim. Mam zapisane na kliszy  jak wyglądał pałac, ulice naszej miejscowości. Pamiętam dokładnie te biało czerwone słupki i łańcuchy przy jezdni, a także malowanie krawężników na majowe święto. Taki był wtedy ten „nasz” Nałęczów. 

Zawsze zachwycała mnie otoczka związana z robieniem zdjęć, chwila zapisana w kadrze. Do każdego zdjęcia jest przypisana jakaś historia człowieka,miejsca,wydarzenia. A wszystko to tworzy jakąś  opowieść…!Będąc już w szkole średniej zapisałem się do kółka fotograficznego i połknąłem bakcyla. Tam się nauczyłem co to ciemnia,powiększalnik. 

W Nałęczowie na ulicy Lipowej mieścił się zakład fotograficzny pana Wiesława Malickiego, jedynego fotografa w okolicy. Doskonale pamiętam ten półmrok panujący we wnętrzu willi Pod Jesionem oraz ciszę i zapach „chemii”fotograficznej. Była tam jakaś magia, coś nieznanego,tajemniczego, ale bardzo ciekawego, a zarazem pociągającego. Pan Wiesław ma ponad dziewięćdziesiąt lat a fotografuje pewnie osiemdziesiąt. Kronikarz z zamiłowania,zawsze uwieczniał życie naszego miasteczka. Pamiętam jak mówił „ jak zostawało mi w aparacie 3-5 klatek to wychodziłem na spacer, tu zrobiłem zdjęcie jakiegoś placu czy drzewa ,tam jakiś pejzaż, pojazd, orkiestrę dętą OSP, czy też scenkę rodzajową”. Tak to właśnie zapisywał, jakąś cześć historii naszej uroczej miejscowości. I właśnie on zaszczepił we mnie taką wrażliwość na otaczający nas świat. Zawsze spokojny,opanowany jakby poza otaczającą rzeczywistością. Patrzy na świat przez pryzmat obiektywu. Wspaniale potrafi opowiadać i to nie tylko o robieniu zdjęć, ale także historię jakich nie znajdziemy w żadnym przewodniku. A gros jego zdjęć to są prace czarno -białe. Potrafił oddać klimat za pomocą czerni i bieli oraz wszystkich odcieni szarości.

Duże wrażenie zrobiły też na mnie zdjęcia pana Czarkowskiego, fotografa z początku XX wieku, mającego pracownię na ul Granicznej w Nałęczowie. Ten budynek istnieje do dzisiaj . Zapisał historię naszej miejscowości, powódź, cyganów z niedźwiedziem. Albo wóz z wołem. Osobiście znam potomka pana Czarkowskiego, który przekazał kilka odnalezionych zdjęć dla potomnych. A prace pana Czarkowskiego można obejrzeć w Urzędzie Miasta na stałej ekspozycji. 

Osobną częścią mojej opowieści jest willa Pod Matką Boską. Pamiętam jak kiedyś przyjechała tam pani fotograf i mierzyła światło światłomierzem zewnętrznym  tuż przy modelu. Byłem dzieckiem, ale dobrze to pamiętam. Aparat to był  jakiś na tzw. szeroki film i jakaś lustrzanka, bodajże niemiecka. Zdjęcia były robione po południu o tak zwanej złotej godzinie. To magiczny czas dla fotografa, malarza,poety. Mam te zdjęcia do tej pory. 

Innym razem była tam ekipa filmowców i kręciła film o muzeum, które tam wtedy było. Pani Ewelina, właścicielka willi, pasjonowała się historią i kulturą. Moja mama Wanda pracowała tam wtedy, a ja jako kilkuletnie pacholę plątałem się tam i chłonąłem klimat tego domu-nałęczowskiego domu. I to też ukształtowało moją wrażliwość i patrzenie na świat.

Moje pierwsze świadome kroki fotograficzne wykonywałem niemieckim aparatem lunetkowym Altiks, tym po ojcu. Potem kupiłem lustrzankę Zenit. Kolejno dokupowałem  obiektywy, lampę błyskową na prąd sieciowy. Te na baterię były za drogie jak na kieszeń młodego człowieka oraz trudno dostępne. Zaczęły się godziny spędzane w ciemni, na plenerach, rejestrowanie wydarzeń rodzinnych czy relacjonowanie wydarzeń miejskich dla mediów, pierwsze próby dziennikarsko-fotoreporterskie. Patrzenie na świat przez obiektyw dało mi inne spojrzenie na rzeczywistość, czasami nawet w krzywym zwierciadle, umiejętność znalezienia jakiegoś elementu charakterystycznego dla osoby czy miejsca. Najtrudniej jest zrobić dobre zdjęcie osoby, obok której przechodzimy na co dzień. 

Obecnie w dobie fotografii cyfrowej nadal liczy umiejętność patrzenia na otaczający nas   świat,wrażliwość. Chociaż teraz jest łatwiej uczyć się fotografii, efekt jest widoczny natychmiast. 

Teraz już będąc już człowiekiem w średnim wieku zaczynam się łapać na tym ,że przechodząc obok jakiegoś miejsca myślę: tu był jakiś placyk a teraz jest budynek ,tam rosło drzewo teraz jest plac zabaw. Otaczający nas świat ciągle ulega przemianom. Albo jeszcze inaczej. Gdy robię porządki gdzieś na strychu czy w piwnicy i nagle wpada w ręce jakieś pudełko ,starannie zabezpieczone, a w środku są stare fotografie, otwiera się księga wspomnień. Każda taka fotografia niesie za sobą jakąś historię. Smutną wesołą, czas przemija ludzie odchodzą –a fotografia zatrzymuje czas w kadrze. Warto jest zapisać te chwile. Parafrazując słowa księdza Twardowskiego: Spieszmy się fotografować ludzi – tak szybko odchodzą. Zatrzymajmy się na chwilę tak jak zatrzymujemy czas w kadrze. 


Wspomnienia zostały spisane w ramach projektu „Nałęczowskie Opowieści”, który realizuje Nałęczowski Ośrodek Kultury we współpracy z Fundacją SADOWNIA. Projekt został dofinansowany ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”. Efekty projektu są dostępne na stronie:  http://www.noknaleczow.pl/aktualnosci/305-opowiesci oraz https://www.yumpu.com/xx/document/view/65985710/naleczowskie-opowiesci

Wspomnienia zostały spisane w ramach projektu "Nałęczowskie Opowieści", który realizuje Nałęczowski Ośrodek Kultury we współpracy z Fundacją SADOWNIA. Projekt został dofinansowany ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”. Efekty projektu są dostępne na stronie:  http://www.noknaleczow.pl/aktualnosci/305-opowiesci oraz https://www.yumpu.com/xx/document/view/65985710/naleczowskie-opowiesci