NAŁĘCZOWSKIE KAWIARNIE



Jerzy Jakiewicz

Został tylko Bechstein

Nałęczów ,Willa pod Matką Boską. W 1882 roku Edward Raciborski, przedsiębiorca warszawski zbudował tę piękną, fantastyczną willę na działce między ulicą 1 Maja, Prusa, Kościuszki i Lipową. Była to pierwsza willa w Nałęczowie. Edmund Raciborski zbudował ją jako letnią rezydencję. W latach 1900 – 1920 gościem tej pięknej willi był Bolesław Prus. 

W 1943 roku stacjonował w niej batalion SS. Jest takie zdjęcie w tym domu – nad wejściem od strony północnej widnieje w mundurze esesmana niemiecki żołnierz. 

Willa jak większość majątków przechodziła z rąk do rąk. Przed wojną panowie miewali różne fantazje i różnego rodzaju zachcianki. Grywali w pokera, kochali piękne kobiety, w związku z czym zadłużali się i ta willa przechodziła z rąk do rąk jak większość majątków przed wojną. W wyniku krótkiej niepodległości II RP willa była zadłużona wobec skarbu Państwa a w połowie była własnością obywatela Stargardu Szczecińskiego. 

Po wojnie tutaj mieściła się szkoła i posterunek milicji obywatelskiej. Mój wuj, Stanisław Bartosiewicz, który w czasie wojny pływał na niszczycielu ORP Garland przypłynął do Gdyni w czerwcu ’47 roku na niszczycielu Błyskawica. Zamieszkał w Chełmie (lubelskim). Tam poznał mego ojca, który wrócił z niewoli niemieckiej. Było to bardzo fascynujące zjawisko, ponieważ mój ojciec miał piękną siostrę. Poznał najpierw mego ojca ,potem ciotkę Ewę. Ożenił się z nią. Leczył żonę szefa w NKWD. Ta pacjentka była bardzo wdzięczna. Powiedziała: „Panie doktorze, jutro o 4 rano”. Wuj wziął swoją żonę Ewelinę i wyjechali do Wąwolnicy. Po prostu oficerowie, którzy wracali z Zachodu zwykle kończyli albo długoletnim wyrokiem więzienia albo śmiercią. 

Pewnego razu wuj jechał samochodem do Lublina z Eweliną, a był to rok ’59. W pewnym momencie Ewelina,rozglądając się na lewo i na prawo powiedziała takie słowa: „Zobacz Stanisław, jaki to piękny dom”. A on powiedział: „Jutro ci go kupię”. Ja uważam, że kiedyś bywały kobiety, które miewały kaprysy i kiedyś bywali mężczyźni, którzy zaspakajali te kaprysy. I on to kupił. Kupił tę willę pod Matką Boską.  W połowie od Państwa a w połowie od pana ze Stargardu Szczecińskiego. Z tym, że nie wiedział co kupił. 

Na pierwszym piętrze trzy lokale tejże willi zajmowała milicja obywatelska. W dzisiejszych pokojach pensjonatowych, w szóstce mieścił się areszt bez łazienki, w piątce mieszkał komendant z rodziną a w czwórce było archiwum. 

W jedynce, w najpiękniejszym pokoju od strony południowej mieszkał profesor Tyszkowski. Był profesorem muzyki. Miał fantastyczny instrument – fortepian Bechsteina. A my z Jackiem, czyli synem Eweliny i Stanisława Bartosiewiczów i moim bratem Andrzejem nazwaliśmy go szczurem, ponieważ miał taką fizjonomię. Po wielu, wielu latach stwierdziłem, że pan profesor był kleptomanem. Kiedy zmarł, przyjechał jego syn z Warszawy, poprosił moją ciotkę Ewelinę i powiedział tak: „Pani Ewelino, ja wiem, że tatuś był chory. Proszę wejść, co jest pani sobie wziąć. Proszę wziąć wszystko”. I ona zabrała swój tapczan, obrazy, krzesła, stół. Został tylko Bechstein. 

W 1961 roku wuj Stanisław Bartosiewicz zmarł nagle we wrześniu. Ewelina po kilku latach została prawie bez środków do życia, w związku z czym założyła pensjonat. Pensjonat, w którym były piece, nie było wody, nie było kanalizacji i to wszystko dzięki niej, dzięki tej atmosferze, którą stworzyła, funkcjonowało doskonale. 

W 1966 roku dzięki jej fantastycznemu charakterowi i determinacji milicja obywatelska opuściła tę willę przy wydatnej pomocy ówczesnego naczelnika miasta i gminy Nałęczów, Leona Ginalskiego. Obydwie te osoby według mnie spowodowały zbudowanie komisariatu, wówczas milicji, dzisiaj policji na ul. Kościuszki. Rzecz bardzo ciekawa, jest to pierwszy w PRL-u poświęcony posterunek. Proszę sobie wyobrazić, że został poświęcony o 12 w nocy przez ówczesnego księdza proboszcza, który idąc na tę uroczystość tak się bał, że po drodze zgubił kropidło.


Jolanta Jakiewicz

Krzesła 

Wspomnienia to małe chwile zatrzymane w kadrze naszego umysłu. Wracamy do nich często i chętnie bądź przeciwnie, czasami wolimy zapomnieć. 

Kiedy byłam nastolatką niezbyt chętnie odwiedzałam Nałęczów. Wtedy wydawał mi się nieciekawy i zwyczajnie nudny. Z jednym wyjątkiem. Moje wspomnienie z Nałęczowa to kawiarnia „Ewelina” i ogród ją otaczający. Przechodząc bądź przejeżdżając Aleją Lipową zawsze spoglądałam przez ogrodzenie i uwagę moją przykuwały misterne krzesła i stoliki w oryginalnym fioletowym kolorze. Latem rozstawione na tarasie pełnym zasiadających na nim gości. Zimą puste i smutne. Miejsce to jawiło mi się jak zaczarowany ogród, do którego ja nie miałam wstępu. Ale po latach przekroczyłam próg tego magicznego miejsca, bo przecież w Nałęczowie wszystkie drogi prowadzą do „Eweliny”. No, może prawie wszystkie… Jeszcze wtedy nie wiedziałam jak bardzo ta wizyta zmieni moje życie. Wspomnę tylko, że dane mi tu było poznać wspaniałą i niezwykłą kobietę, prof. Marię Szyszkowską. Zawsze były mi bliskie jej poglądy, za które bardzo ją cenię. Pokonując moje kompleksy i nieśmiałość brałam udział we wtorkowych spotkaniach. Między innymi dzięki tym spotkaniom budowałam poczucie własnej wartości.

Mario, dziękuję. Inne wspomnienia są zbyt prywatne, aby je tutaj zamieszczać. A na krzesła pamiętające czasy pierwszej właścicielki „Eweliny” pani Eweliny Bartosiewicz, ciotki mojego męża, zawsze będę patrzeć ze szczególnym sentymentem. 


Maria Szyszkowska

Barany

Pagórki Nałęczowa będą mi się zawsze kojarzyły z owcami. Hodowano w okolicach Bochotnicy barany w ostatnich dziesiątkach lat dwudziestego wieku, nie tylko po to, by szyć z nich w Kurowie kożuchy. Hodowano także dlatego, bo w Dęblinie uczyli się sztuki latania Libijczycy żywiący się najchętniej jagnięciną i baraniną.

Piątkowe wieczory i soboty wielu z nich spędzało w Nałęczowie, w domu i w ogrodzie Mariana Ćwiklińskiego, rodowitego Nałęczowianina. Jego ojciec miał tu przed wojną sklep rzeźniczy. Marian Ćwikliński dorobił się pracując w sadzie, co pozwoliło mu kupić malowniczy dom nad słynną willą „Czekoladką”. Kupił go od pana Sztejmana, wyjątkowo barwnej postaci Nałęczowa przełomu wieków. Był on artystą i znawcą sztuki, człowiekiem towarzyskim, wspaniale tańczył. Sam zaprojektował dom, który sprzedał Marianowi.

Marian Ćwikliński zapraszał gości do swojego domu, a wśród nich Libijczyków. W lecie piło się wino i mocne trunki, tańczyło na trawie przy dźwiękach akordeonu i dyskutowało o sprawach istotnych, Byłam upoważniona do zapraszania moich znajomych do domu Mariana i korzystałam z tej możliwości.

Na przykład, gościem tych spotkań był kiedyś jeden z moich studentów, Amerykanin , który słuchał moich wykłądów na Uniwersytecie Wiedeńskim. Celem jego przyjazdu było zobaczenie obozów koncentracyjnych, bowiem nie wierzył, (w czym nie był odosobniony w Stanach Zjednoczonych)że Niemcy je zbudowali.

Niezwykłe zdarzenie miało miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Przyjechała do mnie, do Warszawy żona słynnego oboisty austriackiego. Pokazywałam jej miasta w Polsce, także Nałęczów. Któregoś wieczoru zaprosiłam ją na kolację do Mariana. Rozmowa toczyła się wokół wydarzeń politycznych. Marian Ćwikliński opowiadał m.in. o swoim ojcu, który, w czasie okupacji niemieckiej został zesłany do obozu koncentracyjnego w Austrii. Gdy wymienił nazwę obozu: Mauthausen – Austriaczka, Annemarie zbladła. Po chwili wstała z leżaka i łamiącym głosem wykrztusiła, że jej ojciec był jednym z nadzorców w tym obozie. Zapadła głucha cisza. Przerwało ją łkanie Annemarie. Nieoczekiwany był widok rzucających się sobie w objęcia Annemarie i Mariana, córki kata i syna ofiary.

Zaczął się wkrótce rok akademicki i wyjechałam do Wiednia. Któregoś dnia zatelefonowała do mnie Annemarie zapraszając do swojego domu rodzinnego. Powitał mnie jej ojciec. Łatwo wyobraziłam go sobie w mundurze. Z ukrywanym niezadowoleniem przyjął informację, że będąc Polką nauczam Austriaków filozofii.


Jan Stępień

Chatka

W końcu XX wieku istniała w Nałęczowie niezapomniana kawiarnia „Chatka” nawiązująca do rustykalnych tradycji. Wieczorami gromadziła się tam rozdyskutowana młodzież. Przewodził jej malarz Waldemar Wojczakowski, związany z Kazimierzem, określany mianem Diabła z racji swojego wyglądu.

W czasie jednych z wakacji zamieszkałem z Marią, czyli żoną, w ,,Chatce”. W kawiarence działy się rzeczy dziwne i metafizyczne. Między innymi pracująca tu kelnerka, studentka z Gdańska, zainicjowała seanse spirytystyczne. Ale to temat odrębny. Chciałbym skupić się na zdarzeniu, które dotyczyło Marii. 

Otóż w soboty i niedziele „Chatka” oblegana była przez kuracjuszy. Janeczka, właścicielka tej kawiarni, zwróciła się do mnie z pytaniem czy mógłbym jej pomóc jako kelner. Ochoczo przystałem na tę propozycję. Lubiłem nowe doznania. Na pytanie Marii dlaczego Janeczka jej nie proponuje pracy, usłyszała w odpowiedzi: Ale przecież ty jesteś docentem! Nie śmiałam cię o to prosić. Ale to nie ma nic do rzeczy! Ja też lubię nowe doznania – opowiedziała stanowczym głosem Maria.

I tak zostaliśmy sobotnio- niedzielnymi kelnerami w kawiarni „Chatka”. Podawaliśmy gościom do stołu kawę, herbatę, lody i flaczki. Kelnerowanie dawało nam radość. Była to zabawa. Oczywiście, otrzymywaliśmy napiwki. Maria oddawała napiwki Janeczce, ja natomiast zatrzymywałem dla siebie, oczywiście za wiedzą Janeczki.

Którejś soboty, gdy było mniej gości w kawiarni, Maria pracowała, ja zostałem w pokoju i kolejny już raz czytałem, a właściwie pochłaniałem powieść pt. „Martin Eden” Jacka Londona.

Gdy po pracy do pokoju weszła Maria, odłożyłem książkę i spytałem: Jesteś zmęczona?

– Wyobraź sobie, że jeden z gości klepnął mnie po pupie – powiedziała bardziej z nutą zdziwienia niż oburzenia.

-Co?! Zaraz dam mu w mordę! – odpowiedziałem zdenerwowanym głosem i ruszyłem w stronę drzwi.

– Poczekaj. On już poszedł.

Zapanowało kłopotliwe milczenie, które przerwała Maria:

– Jesteś rycerzem. 

– Mówiłem ci, że trenowałem szermierkę.

– No, to mogę czuć się przy tobie bezpieczna, więc chodźmy na kolację!

Zeszliśmy na dół po starych, cudownie skrzypiących schodach. Nie przypuszczaliśmy wówczas ani tego, że opuścimy Warszawę i osiądziemy w Nałęczowie, ani tego, że po kilku latach bliskim sąsiadem zostanie Diabeł.


Aneta Bednarczyk 

Niezapominajka i miłość

Było to już po skończeniu szkoły średniej. Mając 19 lat poznałam pewnego chłopaka, który pochodził właśnie z Nałęczowa. Długo nie dałam się namawiać i z wielką chęcią przyjechałam w odwiedziny. Kiedy już wysiadłam i pierwsze nasze kroki poprowadziły nas od razu do parku zdrojowego, wiedziałam że moje marzenie właśnie się spełniło… Jestem w Nałęczowie, słynnym uzdrowisku i mogę podziwiać jego uroki, tak odmienne od tego co na co dzień widziałam w moim Kazimierzu. Piękny park, stare wille, ogrody, tyle zieleni, śpiew ptaków. To wszystko zachwyciło mnie i ten zachwyt trwa do dziś dnia. Kolega opowiedział mi historię miasteczka i pokazał najfajniejsze miejsca w Nałęczowie.

  Jednym z takich miejsc okazała się herbaciarnia „Niezapominajka”. Nie da się ukryć, że pierwsze wejście do środka herbaciarni zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Był upalny dzień, a w środku panował przyjemny chłód. Sala była wyposażona w kilka stoliczków, część z nich była oddzielona od siebie chyba matami lub innym przepierzeniem. Na wprost wejścia głównego stał stolik na którym znajdowały się farby do malowania porcelany, pędzle, filiżanki, jedne już gotowe, inne przygotowane do ozdobienia. Za nim było duże akwarium. Obok stał duży kredens wypełniony porcelaną już gotową na sprzedaż, kapturki na czajniczki, miody.

Na ścianach wisiały obrazy i różne bibeloty, wielkie wachlarze. Sufit przyozdabiały wiklinowe klosze z papierowymi lampionami. Po lewej stronie przy wejściu usytuowany był bar. Na nim stały miody pitne. Ale także stare butelki, różnego rodzaju porcelanowe rzeczy. Za nim była wielka ściana na której były porobione półki(z tyłu lustro) a na tych półkach stały słoiczki i puszki wypełnione herbatami rozmaitej maści-czarne, zielone, owocowe, mieszanki stworzony przez właściciela. A także kawy różnych gatunków. Zapach jaki się unosił jest trudny do opisania. Ilość zmysłów jaka została wtedy pobudzona do tego żeby chłonąć to miejsce jak najintensywniej chyba mnie zaskoczyła. Nigdy wcześniej nie byłam w takim lokalu, gdzie od razu człowiek czuł się jak u siebie. To było bardzo miłe uczucie. To wszystko co na około mnie się działo było jak magia. Niebanalne miejsce, zapach, klimat, atmosfera.

Ale największą moją uwagę przykuł chłopak, który pracował za barem. Lekko zamyślony skupiał się na tym, co w tej chwili ma zrobić. Podczas następnych kliku minut udało nam się zamienić ze sobą kilka zdań. I tak zaczęła się prawdziwa przygoda miłosna w herbaciarni „Niezapominajka”. Później wiele razy bywałam w „Niezapominajce” już sama. Nałęczów przyciągał mnie do siebie swoją tajemniczą energią i gdybym mogła, spędzałabym w nim każdą wolną chwilę. A pierwsze kroki po wyjściu z autobusu zawsze kierowałam do Niezapominajki. 

Po dość krótkim czasie z tajemniczym mężczyzną staliśmy się sobie bardzo bliscy. I tak jest do dziś dnia. Jest moim mężem i wielką miłością życia… A Nałęczów stał się moim miejscem na ziemi. 


 Wiesława Kadzikiewicz 

Kryteria wyboru

W mojej pamięci wciąż tkwi mój pierwszy pobyt w Nałęczowie. Szukałam z mężem miejsca na wypoczynek spełniający określone kryteria: w niedużej odległości od Warszawy, nie na wysokich górkach, czyli łatwy do spacerów, cichy bez dużej ilości turystów. Po krótkiej naradzie z mężem wybrałam Nałęczów.

Od razu urzekł mnie park – zadbany, pełen starych drzew, jakby rozmawiających ze mną. Kwaterę odnalazłam… i tu niespodzianka. Droga do budynku prowadziła pod górę po stromym podjeździe. Jest w Nałęczowie kilka ulic o podobnym układzie, ale o tym dowiedziałam się później w czasie kolejnych spacerów po miejscowości. 

Mieszkanie było przytulne, ale strasznie małe. Niesamowita była pierwsza noc w Nałęczowie. Zmęczona nadmiarem wrażeń położyłam się, ale nie mogłam zasnąć. Miałam oczy cały czas otwarte i rozmyślałam. Wpatrzona w nieprzenikniętą ciemność, żałowałam przyjazdu. Wyszłam na balkon. Ale tu przywitała mnie ciemność oświetlona małymi światłami w ogrodzie. Cisza, która była następnym kryterium wyboru miejsca wypoczynku dokuczała straszliwie, odgłosy sów nie stwarzały miłej atmosfery. Zrezygnowana, śpiąca, wróciłam do pokoju. Na wszechobecną ciemność znalazłam rozwiązanie, zapaliłam światło w łazience. Pozostał tylko do rozwiązania problem, gdzie spocząć, by dotrwać do rana. Noc dłużyła się. W końcu rozłożyłam mały materacyk na podłodze przy wyjściu na balkon. Do dziś pamiętam wyraz twarzy męża, gdy obudził się w nocy. 

Oczywiście była to ostatnia noc w tym miejscu, ale nie ostatnia w Nałęczowie. Ta pierwsza noc nie zraziła mnie do uroczego miasteczka, ponieważ ilość pozytywnych przeżyć w tym miejscu sprawia, że zawsze chętnie do niego wracam.


Izabella Nowotny 

Maszyna do szycia

Bywalcy kawiarni – galerii „Jaśminowa” w Nałęczowie z pewnością pamiętają starą, singerowską maszynę do szycia, taką z pedałem i kołem zamachowym. Element wystroju kawiarni, należała niegdyś do mojego pradziada, krawca ubiorów ciężkich. 

W drugiej połowie wieku dziewiętnastego Polacy wprawdzie nie mieli ani państwowości, ani wolności, ale gospodarka w Królestwie Polskim kwitła. Była więc duża migracja z ubogich krajów Europy, takich jak niemieckie państewka czy Holandia. Wtedy to, uciekając przed wojną Francusko-Pruską, ściągnął w okolice Mościsk i otworzył tu zakład krawiecki mój pradziad Julian Borchert, żonaty, z kilkorgiem dzieci. Moja babka, jedna z młodszych latorośli, urodziła się już w Królestwie Polskim. Nadano jej imię Elizabeth, ale w domu nazywano ją Lipka, to spolszczone zdrobnienie od niemieckiego Liebchen – kochana. Tak więc, choć pradziadowie bardzo słabo mówili po polsku, to polskość nieodparcie wkraczała do ich domu.

Synowie dorastając sięgali po zawody rzemieślnicze – jeden został kowalem, inny rzeźnikiem… Córki wychodziły za mąż. Ich wiano nie było zbyt imponujące, moja babka dostała po ojcu maszynę do szycia, której używała wyłącznie na własne potrzeby. Kiedy już nie była jej potrzebna, podarowała maszynę mojej matce, a ta po latach mnie.

W 1905 roku pradziad, wtedy już wiekowy, zachorował i wiadomo było, że dni jego są policzone. Leżało mu ciężarem na sercu, że najmłodsza córka Natalia jeszcze nie wyszła za mąż. Natalia miała dwóch ubiegających się o rękę: polskiego dziedzica, który w oczach dziadka był lekkoduchem i syna niemieckiego kolonisty, rolnika. Młodej dziewczynie marzyło się zostać Panią Dziedziczką. Ale tuż przed śmiercią ojciec przywołał ją i poprosił, poprosił, nie zażądał, żeby poślubiła Niemca. Chcę wiedzieć, że twój los jest w rękach człowieka, któremu mogę zaufać. Zwolnił młodą parę z żałoby i zażądał, żeby jak najszybciej po jego śmierci pobrali się. 

Młoda dziewczyna posłuchała ojca i wyszła za mąż za rolnika Schaefera. Patriarcha rodu Schaeferów przybył w okolice Mościsk w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku ze Schwarzwaldu. Byli to chłopi, których głód wygnał na tułaczkę. Pracowici i oszczędni za każdy zarobiony grosz kupowali skrawek ziemi, której Polacy chętnie się wyzbywali. I tak Schaeferowie stali się właścicielami dużych obszarów ziemskich w okolicy Mościsk. Tę ziemię posiadają do dziś, sprzedając co jakiś czas kilka działek budowlanych, ot na potrzeby bieżące.  

Szkoda, że mój pradziad nie był chłopem. Cały majątek, który pozostał po rzemieślniczej rodzinie Borchertów to stara, mająca przede wszystkim wartość sentymentalną maszyna do szycia, podczas gdy jeszcze wnuk mojego kuzyna, szóste pokolenie, będzie miał z pewnością od czego „odcinać kupony”. 


Wspomnienia zostały spisane w ramach projektu „Nałęczowskie Opowieści”, który realizuje Nałęczowski Ośrodek Kultury we współpracy z Fundacją SADOWNIA. Projekt został dofinansowany ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”. Efekty projektu są dostępne na stronie:  http://www.noknaleczow.pl/aktualnosci/305-opowiesci oraz https://www.yumpu.com/xx/document/view/65985710/naleczowskie-opowiesci

Wspomnienia zostały spisane w ramach projektu "Nałęczowskie Opowieści", który realizuje Nałęczowski Ośrodek Kultury we współpracy z Fundacją SADOWNIA. Projekt został dofinansowany ze środków Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach Programu „Patriotyzm Jutra”. Efekty projektu są dostępne na stronie: http://www.noknaleczow.pl/aktualnosci/305-opowiesci oraz https://www.yumpu.com/xx/document/view/65985710/naleczowskie-opowiesci